wstecz

jutro


cudownie jest wiedzieć

że jutro

cudowniej jest

jeszcze

nie wiedzieć że jutro

najcudowniej jest wiedzieć

że jeszcze

nie jutro



***


rankiem wzlatywali w niebo

odkrywali wyspy

wędrowali na południe

po południu zbierali dojrzałe słońcem

owoce popołudnia

o zachodzie

zbierali owoce szkarłatne zachodem

potem ogarnął ich zmierzch

słońce zbliżyło się do morza


wieczorami przychodzili do mojego domu

ludzie którzy dawno już nie żyją

milczeliśmy rozdzieleni obrusem stołu

nie ponaglali mnie

próbowałem wkładać w ich usta

własne słowa



 

dezynsekcja


ten wielki

wielki spokój

był dosłownie w zasięgu ręki

wystarczyło przeżyć jeden więcej dzień

niż przeżyłem

zobaczyć jedno marne jutro


dzisiaj

znów widzę tylko mrówkę

uciekającą po laminatowej równinie

beznadziejny zygzak jej drogi

myśląca mrówka

cóż ona czuje

gdy rozpleniwszy się po domu wbrew mej woli

ujrzy się nagle pośrodku

twardego i zimnego stołu

pod moim twardym i zimnym

okiem ?



 

czas teraźniejszy


oto stół

kiedyś

był deską w zręcznych dłoniach stolarza

wcześniej pniem

w zębach tartacznych pił

a jeszcze wcześniej

był jabłonią


jabłoń

zanim stała się stołem

była korzeniem i ziarnem

solą gleby

i światłem w powietrzu


świat który znam

efemeryda połączonych drobin

ocean wiecznych spotkań

i przeobrażeń

byłaś pokarmem matki

byłem jabłkiem

które zjadł praojciec

polano w kominku

było stołem

patrzymy w ogień


splątane fale na powierzchni Ziemi



 

film dokumentalny


przebudzenie

kolor zamkniętych powiek

wyłączenie budzika

zimny szum wody

szybkie śniadanie zamknięcie drzwi

schody chodnik i autobusowy przystanek

a gdyby tak puścić taśmę od tyłu

cóż prostszego niż zamiana szpul

autobusowy przystanek chodnik schody

zamknięcie drzwi i szybkie śniadanie

łazienka szum wody milczenie budzika

kolor zamkniętych powiek


łąka

niezmierzona równina pachnących traw

pieśń powolnej żeglugi pod słońce

po nieważkich przestrzeniach

powietrza



eutanazja


weź w rękę młotek

i zmiażdż

żywą istotę

to dla jej dobra

weź w rękę

karminową i niemą

młotek i zmiażdż

żywą istotę

karminową i niemą

różę

jeden dzień dłużej

w szklanej niewoli

weź w rękę młotek i zmiażdż


nie mogę

nie mogę przemijanie jest jej prawem

jej losem koniecznością powinnością przeznaczeniem


/ i tylko szkoda trochę

szklanego dnia kiedy byłaby

a nie będzie



 

sen


bezkresy czarnej wody pod światłem księżyca

nocny wiatr nad morzem i niepewny fragment

relingu dziesięć metrów ponad lustrem wody

wiry i rozbryzgi piany za śrubami


w łoskocie krótka chwila sjakółtrasznego wahania

nim śmierć bez nadziei staje się jedyną

możliwością krzyk w stronę górnego pokładu

i zrzucenie swetra to całe sześć sekund


i do przepłynięcia coraz dłuższy dystans

prawie wyrok więc krótkie okropne wahanie

i zaraz potem skok tylko po to żeby zamiast

szansy jednej na milion nieć jedną na tysiąc


uderzenie skłębiony huk wody ból i w głębi

lodowaty spokój dokonanego wyboru

tylko jedno pragnienie żeby na powierzchni

nie zobaczyć wyłącznie ciemnej krwawej plamy


pragnienie spełnione więc spokój i od nowa

strach tym razem z nadziei na uratowanie

zimno odbierające słuch a potem dotyk

na odchodzącym statku chrapliwe syreny


strach z nadziei że losy nie są przesądzone

ekonomia oddechów i walka z falami

cudownie jasny statek idący wielkim łukiem

świetny manewr i dzioby szalup w jednej linii


i prawie pewność że widzą nas to najtrudniejsze

nie poddać się właśnie teraz gdy brak tylko sekund

i tylko centymetrów by ujść przeznaczeniu

i dokładnie w momencie chwytania za burtę


mdlejącą dłonią fala jak złośliwy koszmar

zwala się głębią myśli pcha ku zakończeniom

bardziej prawdopodobnym więc walka od nowa

i znów szamotanina pomiędzy nadzieją


i pogodzeniem



 

Album rodzinny

zdjęcie pierwsze -

popatrz tutaj jeszcze cię nie ma

mamusia uśmiecha się szczęśliwa

o tym gdzie jesteś i dlaczego w ogóle jesteś

pomówimy jak podrośniesz

chociaż nie słuchaj no obywatelu Ziemi

dawno dawno temu dobra wróżka

podarowała naszym dziadkom tajemnicę życia

przychodzisz bo cię kochali

jesteś bo my jesteśmy

istniejesz bo masz prawo do istnienia

jak drzewo ptak i obiektyw aparatu


zdjęcie drugie - pożółkli wujkowie ciocie

nie znasz ich cóż przyjaźnie przemijają

i na tym właśnie polega ludzka jesień

liście lecą z drzew jak pożółkłe fotografie

przemija młode lato świat wiruje wokoło

zobacz na spadającym zdjęciu młodzi wujkowie

i młode ciocie wirują wokół twojej kołyski

zapewne jeszcze nie wiesz

że jesteś pępkiem świata


zdjęcie trzecie - pępek świata

pępowina goi się łatwo i szybko

przychodzisz i zręczny doktor

odcina cię od przeszłości

nowe otwiera się otchłanią dźwięków i barw

krzyczysz w nieznanym nikomu języku

nie drżyj doktor odcina cię

lecz istnienie trwa już nieprzerwanie

po co jest pępuszek ?

to jest okienko na nowe pokolenia


zdjęcie czwarte - obracasz w palcach pożółkły

kartonik z nieprawdziwym wizerunkiem

nie poznajesz berbecia

którym przecież nie jesteś

oto kadr z ziemi nieznanej

na której twoja pamięć jeszcze się nie narodziła

z bezkresów nie tkniętych stopą człowieka

ani raczkującym kolankiem

dotykasz językiem żółtych i młodych twarzy

smak nic ci nie mówi

badasz uważnie świat którego nie ma

zdradzę ci tajemnicę wróżki

ten pożółkły świat jest tak samo prawdziwy jak twój

prawdziwy do szpiku kości

masz na to moje najświętsze słowo honoru




 

*


bardzo cię proszę

wejdź i subtelnie

skłoń płową główką

to jest pustelnia

tu

ton głębiny

z sęków dobywa

rzeźbiarz podwodny

śródleśny rybak

kładąc na słojach

rysunek dłoni

łowi szeptania

kształtów zamknionych


stań

na paluszkach

w tajnej ustroni

ścielą się włókna

strużą się wonie

patrz jak spiralny

nerw się rozzłocił

i troć trocista

drgnęła wśród trocin

może za chwilę

z żywicznej toni

giętko wychynie

jesiotr sprężony ?


pouwalniane z pni

stada rybie

w światło wieczoru płyną

pełgliwie



 

*


sny uciekające sny nie dokończone

świt przedwczesny wykrada niechętnym powiekom

nieumilkłe obrazy niedogasłe echa

i strzeżone zazdrośnie powracają znikąd

niedośnione ucieczki z wilgotnych tuneli

wielki owad zastygły w martwym wnętrzu Ziemi

wypoczwarza się w miasto pędami wiaduktów

i jak głowy zawrotem rozcinają niebo

pioruny autostrad hiperbole przęseł

ginące za oknem wagonu w momencie

w którym rozchodzą się wzniesione drogi

kół i estakad wystrzelony w próżnię

w niemożliwym spadaniu zakreślam spiralą

resztki dygotu szyny drobne tętna sekund

sprzężone z czujnym niczym wir wskazówek

biegiem po krętych schodach w dół ku ziemi

pełnej zielonych dróżek i strumyków

które poznają wciąż i zapominam

które się gubią ledwie znalezione

które są wszędzie gdzie otwieram oczy

mając sekundę na długie wracanie

stamtąd



 

*


nadchodzi niepokój

niemożność języka gdy u progu

czeka rzecz diablo pilna

spokój sumienia w starczym domu

a może dalej jeszcze

jeszcze później

w przestrzeni za oknem

bezgłośnie waży się wielka szala

widzę ją

mały motyl

unosi z szyby białą nitkę lotu

po ogromnej równoważni

idziemy powolutku

co dzień kroczek ku osi

wokół której przechyli się świat

przygnieciony rosnącym ciężarem

jakiż głaz

zrzucić może zbieracz drobnych kamyków

piewca codzienności

skryba małych spowiedzi

nie będę krzyczał

rozwarte skrzydła okien

chwytają zabłąkany promyk

i wielka szala zastyga znowu

w chwiejnej równowadze





przedział


pomyślał

a jeśli nie może być inaczej

jeśli już drogi wybrane i miejsca

niechże stanie się snem najkrótszym

chwilą choćby

mgnieniem


pomyślała

a jeśli kuż krople na szybach

jeśli wicher rozmawia z drzewami

o drogach pędzących w dawne strony

i o ludziach

co daleko


za oknami ciągnęły się pola





*


w oazie cienia pochyliłem się nad wodą

by ucałować lśniącą szklistą strugę

czynność prosta jak łuk drogi w słońcu

cicha jak nieruchome popołudnie

bardzo lubię te łagodne wsółistnienie przeciwieństw

drzewa wrastające w niebo

but opierający się o kamień

do tych samych miejsc

podchodzę z różnych stron

i lekko rozmyślony upałem

rozsunięty w czasie

zwlekam z rozproszeniem się

po drogach

jest tak jak miało być

nad polem pochyla się rozłożysta melancholia

ludzie idący dotąd razem

zwlekają chwilę

i rozchodzą się w różne strony




* * *


podróż nocą jest desperacka

nadchodzi konstelacja Orion

odchodzi konstelacja Piwniczna

odchodzą iskry domów

noc nie potrzebuje naszych gwiazd

noc nie wyciąga rąk nie przygarnia

gęstą noc rozgarnia się rękami

znacząc ślad

linię kroków i oddech w powietrzu

oto stajemy i szept zamiera

oto upłynęło życie

oto stoją wokoło pogodzeni

gdzieś obok o wyciągnięcie ręki

o jedno uderzenie wiatru

był szept


na gęstym niebie

żadnej iskry żadnej szansy

i bliżsi nieba z każdym ciężkim krokiem

mijając ledwie zgasłą chwilę

ubożsi o chwilę która zgasła

nie zwyciężamy idąc dalej

popychają nas walące się budowle

zbieramy cząstki minionych zdarzeń

cząstki siebie

i rozgniata nas bezlitośnie

nasze skrzypiące wielkie koło



 

* * *

szelest papieru

liść za oknem

cisza

w ciszy następny liść

deszcz


po sezonie wioska strasznie się kurczy

iść nie ma dokąd

na jednej ulicy ani jednej znajomej twarzy

w taki wieczór dobrze jest być w domu

i dobrze jest mieć w ogóle dom

gdy na dworze zapada zmierzch dom jest jasny

gdy na dworze ciągnie od rzeki chłód

dom jest ciepły

a gdy na dworze noc

i tylko w ciszy psy dalekie

dom jest pełen gwaru i ludzkiej obecności

taki właśnie jest dom


zmywanie naczyń to wspomnienie

dawnego zmywania naczyń

małe pranie to wspomnienie normalnego prania

odwlekam czynności przedłużam nasze lato

o parę godzin może o cały dzień

samobójcze zwlekanie

to jedyny owoc niezgody na rozłąkę


tak naprawdę zadomowiłem się tylko

w powrotnym pociągu jest tam miejsce

z widokiem w twoją stronę lecz wracając

po stoku równo z twoim piętrem

widzę jak ściana wolno się odsłania

i wolno palić w przedziale dla palących

zwłaszcza gdy słońce zjawi się na chwilę

i przez prostokąt okna z mojej strony

majestatycznie leżąc płynie krowa

nadziemnie wzniosła i bardzo rogata

na tle nieba


dzisiaj też wrócę

nie chcę już wracać sam

do pokoju gdzie leżą w nieładzie zabawki

i milczą w szafach twoje ubrania

żeby chociaż nie było tych cholernych pudełek

pełnych środków przeciwbólowych


pociąg

właściwie w popołudniowej szarudze

sporo jest dróżek zupełnie nie zbadanych

snujących się pustym krajobrazem

pod jasnym ciężarem nieba

na polu koń wóz ludzie zgarbieni w skibach

drzewa stoją nabrzmiałe powietrzem

pewnie nie będzie dziś padać

musimy sprawdzić w przyszłym roku

dokąd prowadzą te dróżki i co jest dalej

za garbem góry i za drzewem

może nie doszliśmy jeszcze nigdy

wystarczająco daleko



tylko mi nie mów że wiersz jest jałowy

piszę po prostu jak było zwyczajnie

tyle że w chłodny jesienny dzień

nie każde zdanie kończy się akurat tam

gdzie kartka




tykanie ściennego zegara


w gruncie rzeczy nie jest tak źle

od stołu do stołu wszystkiego dwa tygodnie

czternaście razy zaścielić tapczan

czternaście razy wziąć książkę odłożyć

zgasić światło wstać rano wyjść z domu

niewielka strata gdyby tak na przykład

już od dziś wszystko miało się zmienić

pewnie się zmieni starczy tylko zgasić

światło piętnasty raz wziąć książkę odłożyć

rano podejść do stołu przerzucić papieru

pewnie się zmieni zaraz kiedy to było

czternaście dni albo piętnaście z dzisiejszym

ale gdyby tak na przykład już od jutra

wszystkiego piętnaście dni

w gruncie rzeczy niewielka strata

w gruncie rzeczy nie jest tak źle



 

wolny ptak


uchodząc pogoni

zwinął linię lotu w pętlę

zbawczy gąszcz

otoczył parę wibrujących skrzydeł

miał ocaleć

zaledwie zaistniał

świergotliwym przebłyskiem w kącie oka


wyrodny synu miasta

byłem twym wyrokiem

zdradziłeś rozległe przestrzenie

popadłeś w zabójczą ptakom

przyziemność


lecz kreśląc łuk

resztką pędu

uszedłeś wolny

i w resztce czasu

na swoim łuku

dumny jestem z ciebie




*


patrz

to bezpowrotnie twoja

spośród wszystkich

odpowiedzi

spośród wszystkich

twoich chwil jest

chwila:


za własnym echem

z ciemności w stronę

skąd wątły powiew

promień omszony

i kropla światła

porosła trawą

fragment pejzażu

wdarł się wyłomem

ziemia okryła

filar zwalony

i kawał nieba

zawisł na drutach

gdy wychodziłem

z czeluści ruin

na łakę




pani j.


jeśli na nic już więcej nie liczysz

jeśli wiesz że już wszystko skończone

jeśli uciec chcesz pustą ulicą

od swej własnej tęsknoty za domem


gdy ci na nic spełnienia i pełnie

gdy ci wszystko nie w smak i nie w porę

gdy tak trzeba - ruszajmy oddzielnie

wybór twój jest i moim wyborem


gdy nie zniesiesz pustelniczej skorupy

i zwariujesz i głosem kassandry

krzykniesz zginę i wieki nie wrócę

i gdy minie już wieczność

i chandra


wpadnij kiedyś

trzeba przecież pogadać

przy herbacie

przyrzekam nie powiem

ani słówka ironii o babach

i trwałości babskich postanowień




*


zmierzch

światła pozycyjne gwiazd

i płomyki świec w mrokach archiwów

samobójczy lot ćmy

rymuje się ironicznie

ze światełkiem ukazującym drogę

to śmieszne od jednego kaganka oświaty

mógłby zająć się stos zakurzonych tomisk

może prawdziwym obrazem wyzwolenia

jest pośród chłodnych albumów domu

pośród szamotań i pragnień zajęcie się

ogniem



 

blues


z wierszy moich

nieudaczne i pstre

miałaś suknie

w ich przelotnym zapachu

drzemał blues

wierny i zły

jak pies

aż się zbudził

pstrym marzeniem garbaty

stary pies

poszłaś w suknie ubrana

z nut fałszywych

nie wracaj

nie trzeba

tyka zegar

z wolna goi się rana

bluesem struna szarpnięta

przebrzmiewasz




*


uliczkami asyżu w południe

spacerują milczące madonny

w złotych pyłach i w łukach z kamienia

w zwiewnych sukniach błękitnych i chłodnych


na uliczkach asyżu w południe

niewidzialne

madonny jak senny

rejs obłoku pomiędzy dachami

rozwiewają się czasem i dalej

wiedzie tylko znużonym spojrzeniem

pies włóczęga pies mędrzec bezdomny


krok to słowo szeptane wśród ciszy

bruk w kolejnych kolorach cienia

wolno sunie wraz z leżącym psem

który zna już od dawna tajemny

zapach murów i kraniec ulicy

ku któremu zmierzamy dopiero

czując na skroniach lekki dotyk

rąbka sukni




litania ogrodnika

wg Tomasza


jedna z jabłoni w sadzie

rozkwitła wbrew jego woli


drzewo rodzącej ziemi

wydało obcy owoc


kiedy obcinał gałęzie

ból udzielił się jego dłoniom


i zagłębił siekierę w pniu

niepokornego drzewa


ból roszczepił jego jaźń

jabłko rozpękło na dwa serca


kiedy rozpadła się miłość

zaniósł do ogrodu ogień


lecz i w popiele trwał

soczysty smak




*


pewnego razu przyszedł ten staruszek

mrużąc oczy patrzyłem pod słońce

nienaganny kontur melonika

elegancko przystrzyżony wąsik

krzepka starcza dłoń na rękojeści laski

rozległe brązowe piegi na gładkiej

lekko lśniącej skórze grzbietu dłoni

patrzyłem wyczuwając plecami

ławkę parkową twarzą lekki wietrzyk

zapach miejskiego lata poszum ulic

świat wokół miejsca w którym byłem

istniał dalej kiedy zamknąłem oczy

ejże przyjacielu powiedział wtedy

czy aby nie za wcześnie jeszcze

na myśl o śmierci ?


spaceruj kochany staruszku

niech słońce okrąża rondo twojego melonika

niech cię przenika każda złota chwila

spotykaj w parkach siedzących na ławkach

spotykaj w domach milczących wieczorem




*


chwila w której w półmroku

rozpoznałem jego twarz

była na swój sposób jesna

po prostu wracając jak codzień

ucieszyłem się widząc go znowu

choć coś niewiadomego w piersiach

wolno przełamywało się już we mnie

podszedłem tak jak podchodziłem

tak jak wyciągaliśmy ręce

wyciągnęliśmy ręce

dotyk zrogowaciałych opuszków palców

i niekształtny paznokieć ze śladem skaleczenia

uświadomiły mi nagle całą realność sceny


brzmienie jego głosu

widać nie stępiało jeszcze we mnie

skoro przeszło na wylot

wypełniając zgasłe echa

pozostawiając w piersiach tylko zimną

zachłanną ciekawość

byłem w tym świecie

i trwała chwila

nieruchoma

jak zawieszone pomiędzy nami

nie kończące się padanie

pierwszego słowa




*


żadnej ucieczki

żadnego miejsca by ukryć twarz

żadnej chwili by myśleć lekko

ołów

szara ołowiana kula

obiecałaś dni słońca

złotą jesień

powroty bezbolesne


trzecia

trzeba iść

stawić czoła

Chryste




*


nie krzycz

czujnie drepczą sąsiedzi

nie proś

prośby przechodzą w krzyk

i czujny tupot

mówiłaś

że zaraz będzie lepiej

chyba jest lepiej

właśnie mijają

bo lepszych już nie będzie

najszczęśliwsze dni życia

dzień wczorajszy

dzień dzisiejszy

który przeklinasz

nazywając go koszmarnym

nazywając go straconym

zasypiając twarzą do ściany




*


proces powolnego przewracania się drzewa

trzask pękających kolejno włókien

leniwy przechył nieba

kształt ziemi

rozrywanej ogromnym pazurem

przepoczwarzającej się

pełnej roślinnych powierzchni

nie zostawiaj mnie tutaj

drogi ucieczek

prowadzą przez ludzkie mrowiska

a noc

zamyka się nad głowami

czarną taflą

moje drzewo

widzę w ułamkach sekund

jak pogodzone z ziemią

zbliża się do niej

jest nią

już jest nią choć jeszcze

ostatek przestrzeni

między padającą koroną

a nie tkniętą dziewiczą falą

łąk




* * *


w najśmielszych modlitwach

prosiłem o pięć lat

pięć lat o szmat czasu

mogłyby jeszcze wydarzyć się całe epoki

dni cudownych i dni nieświadomych

kiedy rany wydają się zabliźnione


noszę ze sobą powroty do domu

zapach zupy na stole odsuwanie krzesła

szurgot drewnianych nóg po deskach podłogi

nigdy nie kończąca się scena

otwierająca się od progu

nieopisanie radosna

odciśnięta w milczącym powietrzu

śladem gestu wydłużonym w kilka sekund

codziennym powitaniem

codzienność kiedyś wydawała mi się szara

lecz nazwanie jej szarą niczego nie wyjaśnia

i psie oczy patrzą na mnie z wyrzutem

w mądrości psiej

w wierności psiej

w ciepłym dotyku sierści

zawarte jest brakujące dopełnienie

oto chwile codzienne i szare

powracają wskrzeszone wspomnieniem

i jak zawsze wibrują radośnie

gdy zgarbiony staję w progu kuchni



* * *


straszne jest pierwsze

wejście do pustego domu

przedmioty podniesione z chodnika

niespokojna radość psa

nie dokończone czynności

siatka z zakupami

łodyżki kwiatów na oknie

ufnie wyciągnięte

w niejasną przyszłość




sprzęty otoczone przestrzenią

pełną zastygłych chwil





 

a jednak

 

po szeregu nie dokończonych dni

chciałbym czegoś więcej

jakiejś ogromnej

usprawiedliwiającej wszystko prawdy

śmierć człowieka

powinna być piękna


jest piękna


kocham cię




fotografia


deszcz chwile deszczowe

krople szkła zamazane

w szkłach zamazanych twarze

twarze ich razem

upływ chwil za niewidzialną szybą


trwajcie

wybieram was

obejmuję was

do was się kieruję

wywołuję was

utrwalam was

wywołuję was zza szkieł zamazanych




żeglarz


w spienionym nurcie chmur

pierwsze wyspy zapłonęły błękitem

ponad lądem popłynął ocean

i stało się niebo w dzień


wysoko gdzie stada skłębione

wzleciał leniwie wachlując skrzydłami

anioł żeglarz co szedł wyżej niż słońce

i najpierwszy był wśród oceanu


aż strach spłynął na niego niczym zmierzch

świat obracał się ocean dobiegł kresu

nadszedł ląd słońce padło w doliny

i pos słońcem życie wstało w dolinie


biciem skrzydeł żarliwiym i płonnym

podtrzymywał spadającą gwiazdę

aż runął w głębokie czerwienie

i minął dzień pierwszy


w spienionym nurcie chmur

pierwsze wyspy zapłonęły błękitem

ponad lądem popłynął ocean

i stało się niebo w dzień



 

*


tej prawdy nie wypowiesz słowem ani śpiewem

tam kolorowi ludzie idą w swoją stronę

ty w swoim oknie stoisz zapatrzona w drzewa

a oni głowy niosą czyste i zielone

ty szukasz w słońcu nad dachami złotej ciszy

milczenie złotem staje się niepostrzeżenie

ty złotą prawdę milczysz

lecz w dole cię nie słyszą

samotne złoto bywa ciężkie jak milczenie


jak spośród zwierząt bezgrzesznych wyszedł człowiek

tak ty powstałeś z dziecka i stałeś się śmiertelną

twa nieświadomość była pełnią kolorową

bezwolność kolorowa znikła razem z pełnią

już wspomnień nie odróżnisz od rozwianych marzeń

a w tłumie kolorowym nic cię już nie dziwi

tam w dole ludzie niosą byle jakie twarze

ty stałeś się śmiertelną a oni są szczęśliwi


ty nad dachami szukasz gwizdy spadającej

krótszą od twojej drogi spada gwiazda każda

nie zmusisz swojej gwiazdy by się stała słońcem

w dół po policzku sunie spadająca gwiazda

na zachmurzonym niebie jak w spojrzeniu drżącym

maleńka gwiazda błyszczy niczym piętno prawdy

nie zmusisz swojej gwiazdy by się stała słońcem

w dół po policzku sunie

spadająca



 

piosenka o kuligu


dzwonki tańczące

nad opłotkami

przez noc się niosą

daleko w hen

konie i gwiazdy

w grzywach rozwianych

brokaty iskier

ogień i pęd


płomień pogoni

rozwiany płomień

przez noc się niesie

daleko hen

konie spienione

i czarne konie

skrzyj się wichuro

skrami się mień


chaty się chwieją

w sennych alejach

sznury pochodni

kłonią się wpół

po aksamitach

szemrzą kopyta

z westchnieniem w górę

i z wiatrem w dół


na wiatry cztery

na cztery strony

pomknęły dzwonki

pogasły hen

nocy zdradziecka

śpiewem zmroczona

zabrałaś dzieciom

pluszowy sen




piosenka o podróży szosą



przydrożne drzewa biegną skośnie

kiedy celować w nie wizjerem

lub wielkim oknem samochodu

w którym zmieniają się obrazy


o czymże myśli moja głowa

gdy patrząc w okno nie myślę o niczym

w pół drogi od odbicia w szybie

do drzew cieleśnie nie umiejscowionych


kiedy o niczym patrząc myślę

całe zmyślone jest odbicie

razem z myślami płyną drzewa

a gdy zamykam oczy drzemię




obiad


znam to na pamięć miłości jak obiadu

za rok nie można odgrzać już na nowo

tak powiedziałaś i runęło tabu

miałem nie czekać poszłaś inną drogą


był kiedyś ogień obiad odgrząć zdolny

gdy w tobie zgasł przestałaś wierzyć w cud

nad zżółkłym zdjęciem tamtego może moim

pojmiesz jak wiele dawny płomień mógł


przystankiem byłem twego losu kolei

może chcąc odgrzać nasz obiad sprzed lat

szalona jutro chociaż rozumiejąc

że ognia nie ma już otworzysz gaz ?


w męce niewprawny z marzeń naraz wyzuty

wciąż jeszcze czekam na odgrzany obiad

choć ognia nie ma i wiem że nie wrócisz

mówiłaś kiedyś że umiesz gotować



 

teatr


ponoć romeo kiedyś tam umierał

dziś pyzatego strzelca żywot znużył

w bistro artystów można kpić z partnera

czemu nie wierzysz więc że martwy mówię


inność chciałem ci rzucić zbiec ze sceny

w bistro nad drinkiem bywam przecież sobą

i tylko tekst podarłem po swojemu

kazałaś zbierać gestów fałsz na nowo


za prawdomówność nikt mi tam nie płacił

prawda czekała w bistro cóż nie czułaś

że ten sam tekst miał zabrzmieć ciut inaczej

więc zamiast drinka zmienię repertuar


masz swą premierę udam że nie boli

w dalekim planie po twym przyjściu stypa

zwiędnie wciąż mój bukiecik melancholii

melancholiami miałem cię obsypać




wieczny ogień


na skraj grani o zachodzie

kiedy godzina przyszła zła

stanął zmęczony stary człowiek

letniemu słońcu patrzył w twarz


chciał nowy wielki dom zbudować

z głazów minionych lat i dni

prosił by los przywrócił zdrowie

przysięgał nie zmarnować ich


i błagał o ten raz jedyny

że póki ognia póki sił

a słońce spadło za doliny

ścierając głazy w drobny pył


liniami chyżych dróg sokolich

na granie spływał letni zmierzch

a człowiek schodził z gór powoli

do domu palić ogień szedł




blues nr 10


miałem kiedyś wicher

który krzykiem twoim był

miałem dom jak śpiew

z twej muzyki zbudowany

zakopałem je jak skarb

pod ogromnym drzewem


miałem już nie wracać

miałem płynąć z prądem w dół

miałem już nie wracać

w rozhukany górny bieg

z dali dogoniło mnie

dawne twe wołanie


chciałem wziąć ze sobą

chociaż jeden taki krzyk

pod zwalonym drzewem

zacisnąłem pustą dłoń

jak wykarczowany pień

martwe słyszę echo


pod zwalonym drzewem

płyniesz dalej rzeko zła

jeszcze wieje wicher

który krzykiem kiedyś był

w górnym biegu rzeki dni

zostało me odbicie




 

*


bardzo dumna jest w strumieniu młoda skała

bardzo młoda jest wśród wirów nagość biała

gdy ją strumień chce zagłuszyć i zaszumieć

skała szumnie wsuwa pierś w codzienny strumień


lecz nim biel swą w rwącym nurcie ujrzy z bliska

rwący nurt uchodzi w płytkie rozlewiska

gdy rozleje się w bajorach kontur biały

nie tak ostry jest rysunek ostrej skały


gdy wspomnienie skalne w senny wir się wkręci

ciężki sen zapada w bagnach niepamięci

by przez bagna wrócić w sen co minął nagle

trzeba we śnie się pogrążać jak w mokradle


tylko we śnie wir obmywa skały nagie

we śnie trwa nad dawnym wirem skalny żagiel

lecz od we śnie pogrążonych odbić młodych

dzieli skały grubość lustra mętnej wody




piosenka nad morzem


 

droga nad morze

o zmierzchu

w drodze nad morze

niebo otwiera się czerwieniej

i czerwieniej

ziemia pod stopami traci sens

i rozstępują się

ostatnie drzewa


rozległość nieba

pożoga nieba

fale i plaża

niebo i morze

są chyba jednym


ścieżka

rozedrgana w srebrzystej tafli

prowadzi dalej

i dalej


wracam

a morze mija

i nie mija




piosenka o czterech dniach


nie jest źle

jeśli w nowym mieście

wracasz do mnie

choćby na jeden dzień


nie jest źle

jeśli tam gdzie jesteś

jestem z tobą

choćby przez chwilę


nie jest źle

gdy nad miejskim parkiem

po dniu długim

zapada drugi dzień


nie jest źle

jeśli w nowym mieście

wracasz do mnie

choćby na jedną noc


dzisiaj znów

ponad parkiem

słońce gaśnie

mija trzeci dzień


ciężko jest

wracać z miasta nocą

gdy nad parkiem

słońce wstaje znów


ciężko jest

gdy nad parkiem

słońce gaśnie

mija czwarty dzień



 

piosenka o wychodzeniu na ulicę


Za mgłą stało miasto domy i ulice

zamglone światła okien znajome twarze ludzi

opadł cichy zmierzch

biały jak mgła, szary jak zmierzch


To była miłość jedna z twarzy miasta

mrocznym podwórzem chodnikiem i bramą

potrącani przez ludzi płynęliśmy unoszeni falą

sennie potrącających się nawzajem ludzi


A kiedy odjechałaś swoim lśniącym samochodem

i przepadł wszelki ślad po twoim lśniącym samochodzie

wśród świateł znikły światła twojego samochodu

i płoną dalej chociaż zgasły


To była miłość jedna z twarzy miasta

mrocznym podwórzem chodnikiem i bramą

potrącani przez ludzi płynęliśmy unoszeni falą

sennie potrącających się nawzajem ludzi



 

*


chandra

szara mgła

niebo

chandra

droga w górę

szara mgła

czas który minął

wiesz pracowałem ciężko cały dzień

całą noc piłem strasznie jest

iść do szpitala w jesienny chłodny ranek

nadchodząc liczyć okna

myśleć żeby nie myśleć

myśleć żeby nie myśleć

trzeba iść

szare mgły

szara szarość nad doliną

słowa które trzeba z sobą nieść

czas który wcale nie minął

w zimne dni bezdomne ptaki stroszą pióra

w zimne dni bezdomny człowiek

kryje się w ciepłym wnętrzu chaty

opiera o piec

patrzy w płomień świecy

lecz chłód w nim trwa

z szarych łąk przyniósł serce

puste i zimne jak strzęp jesieni





piosenka o leżeniu na trawie


przeciwny stok doliny

kładzie się falami w moją stronę

nie brak w dolinie żadnych miejsc

krajobraz jest kompletny

nawet błądząc bez celu dochodzimy w końcu

tam gdzie prowadzi ścieżka

leżymy z twarzą w trawie

wsłuchani w mądrość Ziemi


tam widzę ludzi

i miejsca ku którym zmierzają

a tutaj moja własna dróżka

niknie cicho za zakrętem

słońce odchodzi

ale przecież jest nadzieja

jutrzejszą drogę

widziało przecież wielkie słońce


nie mamy nic przed sobą

szukając drogi bezbolesnej

leżymy z twarzą w trawie

wsłuchani w mądrość Ziemi

strumień rozdarty kamieniem

omija w końcu kamień

nie mamy nic przed sobą

szukając drogi bezbolesnej




jeśli (wg. R.Kiplinga)


jeśli masz zimną krew gdy wszyscy wokół

stracili głowy winiąc za to ciebie

i wierny sobie chociaż w ciebie wątpią

umiesz rozważyć także ich zwątpienie


jeśli potrafisz nie zmęczyć się czekaniem

i nie dopuścisz do siebie nienawiści

i oczerniany samemu nie kłamać

i ani stwardnieć ani zmądrzeć zbytnio


jeżeli myśląc myśli celem swym nie czynisz

a marząc marzeń nie czynisz swym bóstwem

jeśli spotkawszy tragedię i triumf

tak samo przyjmiesz tych dwoje oszustów


jeżeli zniesiesz prawdy swe przez drani

zdane na pastwę kpów i ujrzysz owoc

swojego życia starty w proch i na nim

zaczniesz ze zdartych szmat budować znowu


jeżeli potrafisz każde swe zwycięstwo

postawić nagle na kartę jedyną

przegrać o stracie ni słowa nie szepnąć

i znów od swoich początków zaczynać


jeżeli żyłę nerw i serce własne

zmusisz do służby choć ich czas już minął

i trzymasz się choć wszystko w tobie zgasło

prócz woli która laże im wytrzymać


jeżeli mówiąc z tłumem jesteś czysty

wśród królów zaś zwyczajnych słów nie gubisz

gdy cię ni wróg ni brat nie zdoła skrzywdzić

gdy cię nie nazbyt cenią wszyscy ludzie


jeśli minuta twa nieubłagana

liczy sześćdziesiąt sekund wartych czynu

twoją jest Ziemia i wszystko co na niej

co więcej

będziesz Człowiekiem mój synu



 

piosenka o zamczysku


czas odciśnięty w kamieniach

szkielet olbrzyma wichrem skruszony

erozja murów jak skał milczenia

ruiny ciszą przerośnięte

ruiny ciszą prześwietlone

na wspak

i na wskroś

na niebo krwostobłękitne

szeregiem ran wzniośle szczerbiejących

szeregiem ran


mech zdobywa mur

metr po metrze

spoina po spoinie

doktor łagodny i niemy

ucisza krzyczący kontur

koi ból

skała powraca do skały

gleba powraca do gleby

synowie wracają do ojców

chowają zakrwawione miecze

śpiewają bez słów i bez głosu


dzień chyli się nad zamczyskiem

człowiek w habicie przemyka wirydarzem

zapada w arkadach

jak czarne westchenie

krzyk ptaka

leci echem w głąb studni


szary wiatr

w chłodnych kamieniach

pustka dumnie sklepiona

wśród trzepotu skrzydeł

bo ptaki żyją


a w oknach zamku

gasną nieba kolorowe

i gaśnie opowieść

ulotna jak kamień

twarda jak wiatr



 

*


wracam nim uśniesz

przytulam cię do policzka

zasypiasz szybko

zdejmuję płaszcz

patrzę na wielki

zegar z rumcajsem

tik tak

tik tak

od wczoraj minął miesiąc

przedwczoraj byłem dzieckiem

dziś pewnie też się położę


nadchodzi jutro


wstecz